Książki
Kilka słów od tłumacza „Wszystkiego, co najlepsze”
07.11.2022

Kilka słów od tłumacza „Wszystkiego, co najlepsze”

Artur Łuksza jest tłumaczem We need YA przekładającym książki z języka angielskiego i francuskiego. Przetłumaczył na razie dwie powieści Young Adult: A kiedy zniknie pustynia Marie Pavlenko (z francuskiego) oraz Wszystkiego, co najlepsze Mason Deaver (z angielskiego). Teraz opowiedział o trudach i przyjemnościach swojej pracy. Co w praktyce oznacza przekład książek? Czy tłumaczenie to pisanie na nowo? Na czym polega praca tłumacza?

Jak wygląda praca tłumacza We need YA w praktyce?

Świetne jest to, że sam sobie ustalam, kiedy pracuję. Wymaga to też dyscypliny, żeby tłumaczyć regularnie i systematycznie, co jest chyba największym wyzwaniem. Jest jednak dużo nagród z tym związanych, przede wszystkim satysfakcja z przetłumaczonych fragmentów. Często jednak pojawiają się wątpliwości: czy to zdanie na pewno jest odpowiednie? Czy mogę sobie tutaj dać troszkę więcej swobody? W rezultacie czasami udaje mi się przetłumaczyć kilkanaście stron dziennie, czasami nawet dwadzieścia. Czasem jednak siedzę nad jednym zdaniem kilka godzin i nie mogę wymyślić nic ciekawego. Wiele też zależy od fragmentu książki, a ja nie lubię zostawiać pracy niedokończonej.

Zauważyłem, że niezmiernie ważny jest flow. Wczuwam się wtedy w postacie i jest świetnie. Najlepsze są dla mnie momenty, kiedy okazują emocje. W takich chwilach czuję to najlepiej. Może to zabrzmieć trochę cliché, ale scalam się wtedy trochę z daną postacią. Najbardziej emocjonalne fragmenty książki są moimi ulubionymi, kiedy ktoś wybucha albo na przykład działa żywiołowo.

Używasz słowników, internetu, a może przekładasz z pamięci?

Słowników używam głównie, kiedy uciekło mi słowo, jakieś konkretne znaczenie. Czasem słowo w języku polskim, które znam, nie jest odpowiednie w danym miejscu, a chodzi o wyrażenie sytuacji lub emocji, nie tylko o znaczenie. Pomocne są słowniki kontekstualne, od razu dające mi słowa w użyciu. To bardzo ułatwia moją pracę. Czasami korzystam też ze stron z synonimami. Internet jest świetną pomocą, zwłaszcza w kwestiach ekwiwalentów kulturowych. Na przykład zupełnie nie kojarzyłem zdania z kultury amerykańskiej i dopiero po wyguglowaniu okazało się, skąd się ono wzięło. Korzystam z takich narzędzi nie tylko po to, żeby sobie pracę ułatwić, ale żeby tłumaczenie było po prostu lepsze.

Jakie musi dobre tłumaczenie We need YA?

Dobre tłumaczenie przekłada doświadczenia, odbiór jakiegoś dzieła. Wywołuje w zagranicznym odbiorcy to samo uczucie, co w odbiorcy oryginału. Żart jest tak samo śmieszny, jakaś wypowiedź jest tak samo smutna, danie brzmi tak samo pysznie albo tak samo obrzydliwie.

Czasem bije się we mnie chęć oddania słów wiernie z chęcią oddania przesłania. To jest balansowanie między dwoma tymi biegunami, które jest dosyć trudne. Oprócz zrozumienia przez tłumacza samego tekstu, ważne jest zrozumienie jego przesłania, emocji, które towarzyszą wypowiedziom bohaterów. Bardzo ważna jest empatia, umiejętność zrozumienia tego, co tymi słowami chce przekazać dana osoba bohaterska, w tej sytuacji, w tym kontekście. To jest moim zdaniem najważniejsze i zarazem najtrudniejsze.

Pisanie książki na nowo: czy można tak mówić o tłumaczeniu?

Czasami tak, czasami nie. W jednej książce może się to wymieszać ze sobą. Są fragmenty, w których tłumacz musi wziąć sprawy w swoje ręce i troszkę się oderwać od oryginału. Mam na myśli przede wszystkim tłumaczenie humoru, czego język nie ułatwia. To twardy orzech do zgryzienia, ale wielkie pole do popisu. Często humor opiera się na grach słownych, których nie da się przełożyć tak po prostu. Ten temat jest trochę trójstopniowym procesem. Najpierw musimy przeczytać, później musimy to zrozumieć, a trzecim stopniem jest oddanie tego, co zrozumieliśmy. Ważne jest, jakie emocje poczuliśmy, jakie informacje zrozumieliśmy, kontekst, który wychwyciliśmy. Trzeba zachować dystans i naturalność tego, co się tam dzieje, aby czytelnik jednocześnie zrozumiał, co się wydarza w książce i miał ogląd tego. Tak, żeby nie zatrzymywał się i nie miał wątpliwości.

Jak Ci się pracowało z językiem inkluzywnym w tłumaczeniu Wszystkiego, co najlepsze?

Wiele osób mi mówi, że świetna robota, że to musiało być strasznie trudne. Szczerze mówiąc, bardzo szybko się przyzwyczaiłem do tego języka. Najpierw pisałem tę książkę z zaimkami ono/jego. Później, któraś z osób w We need YA, chyba Ania, zaproponowała, żeby zmienić na ono/jeno, z elementami postpłciowymi. Moim zdaniem to była dobra myśl, ponieważ zerwaliśmy z „jego”, które wskazywało na formę męską i ekspresywność Ben tylko na tym zyskała. To także dobry moment, by podziękować wszystkim, którzy pracowali przy tej książce, zwłaszcza tym, których imiona i nazwiska nie zostały wydrukowane. Jej finalny język nie powstałby, gdyby nie oni.

Jeżeli chodzi o pisanie, bardzo szybko to poczułem. Rzeczywiście były takie momenty, w których trzeba było coś obejść, ale starałem się tego nie robić, starałem się pisać wprost, używając tych zaimków, tych form, neutratywów oraz feminatywów. Dla mnie to było naturalne i jest naturalne. Chciałem, żeby to wybrzmiało i nie było kompromisów, przynajmniej w większości przypadków.

Miałeś jakieś poruszające momenty w trakcie pracy nad tą książką?

Sprawiła, że ciągle myślałem o tym, jak bardzo różni się sytuacja osób niebinarnych, które dorastają otoczone językiem angielskim, i tych otoczonych językiem polskim. W naszym języku ta powieść ma dodatkowy aspekt. Chodzi mi tu o momenty misgenderingu, krzywdzące dla Ben. Takich sytuacji jest więcej, ponieważ wobec osób w ogóle w języku polskim zazwyczaj zwracamy się sugerując jakąś płeć, tak już nasz rodzimy język działa. Od tego czasu zastanawiałem się, jak często polskie osoby niebinarne doświadczają złych form i że praktycznie jest to ich codzienność. Bardzo mnie to dotknęło przy tej książce.

Poza językiem inkluzywnym bardzo wyraźny był tam humor. Pamiętam parę sytuacji, w których tłumaczenie zajęło mi dużo czasu, ale też dało sporo radości. Momenty żartów między Nathanem i Ben nie raz mnie rozbawiły. Najprzyjemniejsze podczas tłumaczenia były ich rozmowy, pełne ciepła i zrozumienia, co jest dużą zasługą oryginału.

Czy trzeba tłumaczyć tytuły książek na język polski? A jeśli nie, to dlaczego?

Nie wiem, czy użyłbym słowa „trzeba”. Nawet nie wiem, czy użyłbym słowa „wypada”. Myślę jednak, że to jest dobry zabieg. Szczerze mówiąc, nie widzę powodów, dla których mielibyśmy tego nie robić. Język polski nie jest językiem ograniczonym. To bogaty język. Nie zauważyłem też takich trendów nietłumaczenia w innych językach, na przykład francuskim czy niemieckim. Myślę też tutaj o kalkach językowych, które większość osób zaznajomionych z popkulturą zna. Jednak mamy przecież słowa, które mogą zastąpić te obce. Jeśli coś może nam brzmieć dziwnie, to jest tylko kwestią przyzwyczajenia, tak samo jak z feminatywami czy neutratywami. Bardzo dużo czerpiemy z kultury angielskiej i języka angielskiego. To jest super, ale nie musimy jej przyswajać w stu procentach.

Chciałbyś rozwiać jakieś mity lub stereotypy o tłumaczach We need YA?

Mam wrażenie, że ludzie postrzegają tłumaczy jako maszyny, swoisty Google Translator. Myślą, że tłumacz widzi zdanie i od razu tłumaczy je perfekcyjnie. Czasami myślenie w jednym języku jest trudne, a co dopiero myślenie w dwóch językach! To zazwyczaj ciężki orzech do zgryzienia. O ile błędy językowe nie są podyktowane jakąś arogancją tłumacza, zdarzają się, bo jest to praca na wiele godzin. Tłumacz jest pierwszym czytelnikiem i też pragnie przeczytać dobre tłumaczenie.

Rozmawiał Wojtek Dyrda.