Książki
Przepisy na dobre okładki – trochę o obrazach
09.05.2023

Przepisy na dobre okładki – trochę o obrazach

Wojciech Bryda, grafik współpracujący z We need YA, opowiada o fascynującym świecie okładek. Tworzy materiały reklamowe i grafiki, które możecie zobaczyć w social mediach i na naszej stronie internetowej. W rozmowie zdradza trochę tajników swojej pracy, podaje rady dla początkujących i opowiada, jak tworzone są okładki książek Young Adult, które podbijają czytelnicze serca.

Dlaczego właściwie praca w branży wydawniczej? Jak to się zaczęło?

Zawsze czułem, że chcę pracować z książkami, dlatego wybrałem polonistykę jako swój kierunek studiów. Jednak zamiast skupiać się na treści, postanowiłem zatroszczyć się o formę. Zaczęło się już na studiach, gdy potrzebowaliśmy kogoś, kto złoży nam czasopismo studenckie. I jakoś tak wyszło, że wziąłem się za to ja, a po studiach podjąłem pracę w wydawnictwie jako operator DTP (lub tak zwany składacz). Potem zabrałem się także za projektowanie okładek książek, a następnie trafiłem do działu marketingu w wydawnictwie dziecięcym. Tam robiłem rzeczy, które robię teraz dla We need YA i dla innych brandów Wydawnictwa Poznańskiego, czyli reklamy, banery, gadżety i wszystko to, co wpadnie do głowy kreatywnemu działowi marketingu, a co posłużyć może wypromowaniu tytułów. Adaptowałem też takie okładki jak Najzimniejszy dotyk, Nasze puste przysięgi, Ostatniej nocy w klubie Telegraph oraz Ten pierwszy ostatni dzień.

Robiłeś jakiś kurs graficzny, czy jesteś samoukiem?

Kiedy się nad tym dłużej zastanowię, to chyba powiedziałbym, że pół na pół. Swój pierwszy skład, wspomnianego czasopisma na studiach, zrobiłem trochę przypadkiem, bo nie miał nam kto złamać tekstów, które były już gotowe. I jakoś dałem radę. Ale słowem-kluczem jest „jakoś”, bo szybko się okazało, że ten pierwszy złożony przeze mnie numer mógłby posłużyć za przykład tego, jak nie należy łamać publikacji. Czułem jednak, że chcę to robić, że bawi mnie ustalanie tej formy. Dlatego też skończyłem kurs typograficzny i InDesigna u Roberta Olesia (wydawnictwo d2d.pl) w Krakowie. Jeśli chodzi o grafikę użytkową, to jestem w większości samoukiem, który już jako dziecko lubił sobie poklikać w popularnym wtedy Corelu. No dobra, najpierw w Paintcie, potem w Corelu, a teraz lubię sobie podłubać w Photoshopie i osiągać różne, czasem zaskakujące, efekty.

A co poradziłbyś początkującym grafikom – kurs czy samouctwo?

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Wiele zależy od samozaparcia i chęci poszukiwania. W sieci pełno jest różnego rodzaju instruktaży, czy to na youtubie, czy na udemy, czy na innych kanałach socialowych. Gdy chcę osiągnąć jakiś efekt, a nie wiem, jak to zrobić, po prostu googlam. Zawsze znajdzie się ktoś, kto już coś takiego zrobił i prezentuje, jak krok po kroku uzyskać satysfakcjonujący rezultat. Takie poszukiwanie po nitce do kłębka (bo czasem wymaga to obejrzenia kilku filmików) jest rodzajem nauki, poznawania możliwości programu, czasem utrwalania wiedzy, a czasem po prostu pozwala z zadowoleniem stwierdzić „o!, to już umiem!”.

Kursy natomiast mają tę przewagę, że dostajesz wszystko w jednym miejscu, nie musisz tracić czasu na wyszukiwanie, odsiewanie materiałów wartościowych od bezwartościowych. Oczywiście, o ile trafisz na dobry kurs. Ponadto masz na miejscu prowadzącego, który może ci pomóc, wyjaśnić.

Aktualnie pracujesz nad jakimiś okładkami dla We need YA?

Pracuję właśnie nad dwiema aranżacjami okładek zagranicznych. Nie wiem, czy mogę zdradzać tytuły, więc powiem tylko, że jedna jest w przeważającej części szara i mocno krwista, druga natomiast mieni się różnymi kolorami niczym światło przepuszczone przez pryzmat.

Jak wygląda proces adaptacji okładek?

Decyzje o tym, czy dana okładka spodoba się czytelnikom na rynku polskim, czy nie, zapadają w wydawnictwie wyżej. Czasem pojawia się nowy projekt okładki, jak w przypadku Najzimniejszego dotyku, gdzie dostałem ilustrację oraz wstępny projekt, założenia ilustratorki. Następnie dopasowywałem do projektu typografię, ewentualne dodatki, kolory. Mieliśmy kilka wariantów, ale w końcu zwyciężył ten, który był najbliżej oryginalnego zamysłu. Częściej jednak dostaję zlecenia, które polegają na zmianie typografii i formatu oryginalnego projektu.

Wydaje się to dosyć proste, ale czy faktycznie tak jest w praktyce?

Bardzo różnie. Przełożony tytuł często ma inną długość, inaczej się układa. Wtedy trzeba wejść w buty pierwotnego projektanta, spróbować pozostać jak najbliżej jego wizji. Bywa tak, że tekst zaczyna ciążyć w którymś kierunku i wtedy trzeba przestawiać, zmieniać, cofnąć się o dwa kroki albo zaczynać układanie od nowa. No i w przypadku przekładów trzeba jeszcze na tym pierwotnym projekcie znaleźć odpowiednie miejsce na tłumacza, co wbrew pozorom czasem wymaga nagimnastykowania się. Kiedy już projekt frontu okładki jest gotowy, zajmuję się pozostałymi jej częściami, czyli grzbietem, tyłem, skrzydełkami, wyklejką lub zadrukiem wnętrza. W przypadku tych elementów mam już większą swobodę, bo też zazwyczaj nie trzyma nas w ryzach jakiś konkretny układ treści.

Jaki mógłby być przepis na dobrą okładkę?

Chyba nie istnieje jeden przepis na dobrą okładkę. Wszystko zależy od tego, kto ma być jej odbiorcą. Dobra okładka to dla mnie taka, która z jakiegoś powodu przykuwa moją uwagę. Czasem jest to minimalizm, czasem interesujący kolaż, czasem piękna ilustracja. Tę różnorodność możliwości definicji dobrej okładki można zobaczyć w książce, którą mam przy łóżku i do której co jakiś czas zaglądam. Jej tytuł to Książka po okładce Patryka Mogielnickiego. Przedstawia ona różnych polskich projektantów graficznych, których projekty wyróżniają się na rynku.

Zgadzasz się ze stwierdzeniem „nie oceniaj książki po okładce”?

Oceniaj – nie, natomiast nie da się ukryć, że okładka sprzedaje książkę. I myślę, że jest supertrudno sprzedać książkę, która ma słabą okładkę. Nawet najlepszy czytelnik często i tak w pierwszej chwili spojrzy na okładkę. Kiedy książka trafia do księgarń i zaczyna swoje niezależne życie to, jako produkt konsumencki, ułożony na półkach wśród produktów tej samej kategorii, czyli innych książek, broni się i zachęca do sięgnięcia okładką. Oczywiście, treść książki, recenzje, blurby, reklamy – to wszystko może wpłynąć na wybór czytelnika. Jednak kiedy czytelnik ma do wyboru dwie książki, o których nic nie wie, to w pierwszej kolejności sięgnie po tę, która przyciągnie go okładką.

Co jest najtrudniejszego dla grafika w pracy nad książkami?

Terminy [śmiech]! Często materiały graficzne przychodzą do wydawnictwa na moment przed wysyłką książki do druku. Dodatkowo materiały reklamowe powinny być przygotowane wcześniej, żeby zapowiedzieć książkę. I mamy wtedy maraton projektowania. Czasem przebiega się go bez zadyszki, a czasem ma się ochotę paść na długo przed metą. Drugą trudną rzeczą jest umiejętność niepopadnięcia w rutynę. Łatwo jest pójść na skróty i zacząć projektować według wypracowanych wzorców, zrobić ze swojej pracy linię produkcyjną. Nie wyobrażam sobie siebie pracującego w takiej „fabryce”. Utrzymanie zaangażowania swojego umysłu, kreatywności na względnie wysokim poziomie to często duże wyzwanie. Ale tylko w ten sposób można tworzyć coś ciekawego, przykuwającego. A przecież o to chodzi i w reklamach, i w okładkach!

Rozmawiał Wojtek Dyrda.